Ola Nadolny, którą instagramująca część z Was może znać jako @ms_baika, od kilku lat układa sobie życie w podwarszawskim Milanówku, choć metryczkę zostawiła w Zielonej Górze, a serce w Krakowie. W urokliwym mieście-ogrodzie wychowuje dwie córeczki i rozkręca dwa wyjątkowe biznesy. Pierwszy z nich to warsztat ceramiczny WOLNO (glina to wielka miłość Oli). W kwietniu zaś startuje drugi: Roomsy 4 kids, czyli pracownia projektowa w pełni skupiona na dzieciach i ich potrzebach. Olka jest projektantką wnętrz, a urządzanie niezwykłych pokoi dziecięcych to jej specjalność. Czuję, że to będzie hit!
Ściągnęłam Was tu jednak głównie dla Niego - starego domu, który dzięki nakładowi pracy Aleksandry i jej męża odzyskuje dawną świetność. Choć zapracowana, Ola zgodziła się pogadać ze mną na tematy związane z zakupem i odnawianiem tej niezwykłej nieruchomości:
Wichry losu przegnały Cię przez prawie całą Polskę, zanim rzuciły na Mazowsze. Nie żałujesz porzucenia pięknego, królewskiego Krakowa dla podwarszawskiego Milanówka?
To nie był do końca mój wybór. Tak się po prostu stało.
Kraków zajmuje specjalne miejsce w moim sercu – wybrałam to miasto na studia, ale też jako miejsce, gdzie chciałam się zestarzeć. Pochodzę z Zielonej Góry, ale gdybym miała powiedzieć, z jakim miastem w Polsce jestem najbardziej związana, na pewno byłby to Kraków.
Jeśli chodzi o Warszawę, to nie zakochałyśmy się w sobie, mówiąc delikatnie. Na szczęście Milanówek okazał się lekarstwem na wydarzenia, które parę lat temu miały miejsce w moim życiu. Pachnie starymi deskami, jest tu dużo cegieł, starych drzew, jest natura. Odnalazłam tu to, za co kochałam Kraków, bo ja najlepiej czuję się wśród rzeczy autentycznych, z duszą.
I nie, chyba nie żałuję porzucenia Krakowa – myślę, że tak miało być. W Milanówku otworzyły się dla mnie nowe możliwości: uruchomiłam pracownię ceramiczną Wolno, a wkrótce rusza też Roomsy – kameralna pracownia projektowa, które będzie zajmowała się czarowaniem dziecięcych pokoi
Czasem zakupem nieruchomości kieruje miłość od pierwszego wejrzenia, a decyzje podejmują się wtedy same. Jak było w Waszym przypadku?
Jeśli chodzi o nasz dom, to kompletnie nie był to zakup planowany. Wcześniej wynajmowaliśmy mieszkanie w starej willi – było nam tam dobrze, choć czuliśmy, że to nie jest nasze miejsce na zawsze. Pewnego dnia, niespodziewanie, znajomy znajomego powiedział, że ma dom do sprzedania i zaproponował, żebyśmy przyszli, rozejrzeli się.
Przyszliśmy i… uciekliśmy. Nie widzieliśmy w nim wtedy potencjału. Jedyne, co nas zachwyciło w tym domu, to piękne światło oraz bardzo zalesiona działka, na której było mnóstwo dębów. I to były chyba wszystkie atuty.
My wówczas nie planowaliśmy nic kupować, ale właściciel powiedział, że możemy tu przychodzić – a nuż się zakochamy. Przychodziliśmy więc na spacery raz w tygodniu. Przechadzaliśmy się po ogrodzie, zaglądaliśmy w różne kąty tego domu i na początku byliśmy naprawdę przerażeni – widać było, że ten dom już od jakiegoś czasu był niekochany.
Przyszedł jednak taki moment, w którym zaczęliśmy się zastanawiać: Może ten dom jednak ma potencjał? Jak możemy przywrócić mu jego oryginalną formę, ujednolicić i zachować ducha tego miejsca? Bo ów duch tutaj niewątpliwie był, od samego początku.
W jakim stanie był dom, gdy go kupiliście?
Dom był bardzo kolorowy, dość zaniedbany, ale nie można powiedzieć, że była to ruina. Widzieliśmy, że po porządnym remoncie (takim bez otwierania stropów i ścian, bez skuwania tynków) będziemy mogli się wprowadzić. I to było decydujące. Nie mogliśmy sobie pozwolić na zakup pięknej przedwojennej willi, w której do zrobienia jest wszystko: od tynków, przez instalacje, po elewację i dach – my musieliśmy się w miarę szybko wprowadzić.
Wynajęliśmy ekipę, która zrobiła za nas demolkę: panowie skuli te wszystkie pomarańczowe, czerwone, żółte i niebieskie płytki, dodatkowo w tych miejscach, gdzie chcieliśmy, rozwalili ściany (niedużo, bo zależało nam, żeby jednak zachować taki oryginalny układ przedwojenny). I nagle okazało się, że gdy się ujednolici tę bazę, która tutaj jest, to wyłaniają się bardzo piękne elementy tego domu, które są naprawdę magiczne. To był chyba ten moment, kiedy wiedzieliśmy już, że to na pewno dobra decyzja.
Podczas prac remontowych stawiacie na ekipy fachowców, działacie samodzielnie czy może łączycie te dwa podejścia?
Do „większych” zadań mieliśmy swoją ekipę, która spędziła tu prawie dwa miesiące – okazało się, że było dość dużo pracy na instalacjach. Wymieniliśmy całą elektrykę, wod.-kan., część grzejników, natomiast nasze założenie było takie, że nie będziemy robić gładzi. Bardzo chcieliśmy zachować strukturę ścian, chcieliśmy, żeby one były takie surowe, prawdziwe, nie gipsowe, tylko wapienne, jak kiedyś. Chcieliśmy, żeby było czuć, że w tych ścianach jest jakaś historia.
Później ściany malowaliśmy już sami. Mój mąż został malarzem pokojowym i muszę przyznać, że pomalował lepiej niż ekipa. Mieliśmy też ludzi, którzy wycyklinowali nam podłogi, natomiast potem sami te podłogi ługowaliśmy i olejowaliśmy.
Dużo robimy tutaj sami, bardzo lubimy pracować w domu, czujemy, że to jest nasze miejsce i… skończymy je. Kiedyś. Może.
Z jakiej przeprowadzonej przez siebie zmiany w starym domu jesteś najbardziej dumna?
To trudne pytanie, bo ja jestem dumna z całości. Najbardziej się cieszę, że udaje nam się zachować, a wręcz przywrócić klimat tego miejsca. Jestem szczególnie dumna z podłóg, one były dla nas priorytetem - to taka baza, której nie zmienimy przez wiele, wiele lat, a może i nigdy. Dlatego chcieliśmy, żeby one były takie, jakby były w tym domu od zawsze.
Do kuchni znaleźliśmy płytki Winckelmans, wytwarzane tradycyjną metodą już od ponad 100 lat. Wizualnie to chyba najlepsza część w tym domu.
Bardzo zadowolona jestem też z łazienki: to było malutkie, ciasne pomieszczenie. Cieszę się, że udało nam się tam zrobić tę mozaikę, choć musiałam o nią walczyć jak lwica, bo ekipa nie rwała się do kładzenia drobnych heksagoników.
Jestem też dumna z podłogi ługowanej w salonie – jest niezwykle przyjemna, to stare stuletnie drewno.
W każdym pomieszczeniu tutaj jest dużo nas i naszego poczucia estetyki i my się tutaj w każdym miejscu dobrze czujemy, szczerze mówiąc.
Mówi się, że przykre niespodzianki są wpisane w remontowanie starego domu. A miłe? Zdarzają się czasem?
Miłe niespodzianki? Może to, że dom był w dużo lepszym stanie, niż na początku zakładaliśmy. Tutaj były w miarę działające instalacje, nie było żadnego grzyba, żadnej wilgoci, sucha piwnica, więc nie doświadczyliśmy takich dramatów, które często się zdarzają.
Schody okazały się być w dużo lepszym stanie niż się wydawało. Po wycyklinowaniu stały się ozdobą i duszą tego domu.
Jak określiłabyś styl, który wprowadzasz w domu?
Baza jest na pewno przedwojenna, retro. Staramy się te elementy, które są stałe w domu, robić tradycyjnymi metodami: ługowanie, olejowanie, farby kredowe, bez użycia lakieru. Przykładamy do tego dużą wagę.
Natomiast dodatki są mocno osadzone w stylu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Często są one skandynawskie, upolowane gdzieś na targach staroci. Sprawiają takie babcine wrażenie, ale to jest, myślę, coś, co nam tutaj bardzo pasuje, bo wszystkie te rzeczy są bardzo autentyczne.
Wnętrza, w których mieszkamy, są po prostu prawdziwe. I to jest nazwa naszego stylu.
W momencie, w którym wchodzimy do naszego domu, wiemy, że to jest nasze miejsce, czujemy się tu dobrze. Podoba nam się tu i nie robimy niczego na pokaz, robimy to dla siebie. My po prostu żyjemy tak, jak to widać na tych zdjęciach. Oczywiście, mamy czasem bałagan, to jest zrozumiale, natomiast wszystko, co jest na zdjęciach, na co dzień znajduje się w tym domu i nie jest specjalnie wystylizowane.
Czy odnawiając stuletni dom można w ogóle zbliżyć się do poczucia, że koniec pracy nad nim jest blisko? A może to niekończąca się historia?
Nie, nie można. Kupno starego domu to jest styl życia, to decyzja o tym, jak się będzie spędzać wolny czas, na co się będzie wydawać pieniądze. Trzeba się liczyć z tym, że cały czas coś jest do zrobienia. Mnie to nie przeraża, pasuje mi nawet, bo to, co te stare mury mogą dać – poczucie ciągłości z jakąś historią, poczucie bezpieczeństwa – jest chyba nie do podrobienia i powoduje, że życie jest po prostu lepsze.
Myślisz, że znalazłaś swoje miejsce na ziemi?
Mam nadzieje, że tak. Warszawa jest blisko i możemy z niej korzystać. Mamy też już tutaj grono przyjaciół, a dzięki temu, że w Milanówku jest klimat zbliżony trochę do Krakowa, to czuję się tutaj coraz bardziej jak w domu. Wyleczyłam już rany związane z porzuceniem ukochanego miasta i myślę, że dużo dobrego jest przede mną – mam już pewien pomysł na siebie.
Ważne jest też to, że mamy dzieci, a one rosną. Chcę, żeby dziewczynki miały poczucie przynależności. One są już milanowiankami i najlepiej, żeby tak zostało. Żebyśmy nie musieli już szukać innych miejsc.
Czuję, że to jest moje miejsce na ziemi i mam nadzieję, że zestarzeję się pod tymi dębami.
Tego Ci zatem życzę – byle nie za prędko 😊 Dziękuję za rozmowę, Olu.
Pięknie, prawda? Koniecznie dodajcie sobie Olę @ms_baika do obserwowanych na Instagramie! Patrzenie na jej fotografie jest jak lekarstwo na całe zło tego świata...