6.06.2018

Jak przestałam mordować rośliny

Kiedyś myślałam, że macierzyństwo jest trudne i żmudne. Że ciężko tak o
kogoś dbać, karmić, przewijać, odpowiadać "dlaczego", uczyć jazdy na rowerze i godzinami tłumaczyć, dlaczego majtek nie nosi się na leginsach, mimo że Superman tak właśnie robi. Zdecydowałam, że oleję przyrost naturalny i postawię na koty. Koty i rośliny.
I wtedy kupiłam sobie kaktusa.



Kaktus na przemian to flaczał i siniał jak wielka brodawa, to puchł i nabrzmiewał jak moje ego, gdy dostanę dużo lajków. W końcu nabawił się dziwnych plam, zaczął śmierdzieć jak woda po gotowaniu bobu, coś z niego wyciekło i zdechł. Surmy anielskie nie grały, Walkirie po dziada nie przyleciały, no wziął i umarł po prostu - zero poezji, zero symboliki, Maciej Boryna dałby 2/10 i to tylko z litości.

Odwróciłam się od roślin i bardziej przychylnym wzrokiem zaczęłam zerkać na mijane na chodniku wózki dziecięce. Może z tymi dziećmi jest inaczej, niż sądziłam... - Kminiłam - Wprawdzie też puchną, śmierdzą i coś z nich cieknie, ale na pewno trudniej je uśmiercić niż kaktusa.


...I WTEDY WCHODZI BABCIA, CAŁA NA ZIELONO


Przez długi czas nie miałam w domu żadnych roślin. Raz na kilka miesięcy, w przypływie niepoprawnego optymizmu kupowałam coś zielonego i doniczkowego, ale wszystko marniało, schło, gniło albo mutowało i wychodziło przez drzwi wyjściowe. Zasłaniałam się brakiem ręki do roślin i, patrząc w niebo, wygrażałam palcem dziadkowi, że nie zostawił mi nawet krztyny swojego ogrodniczego talentu. 


Po przeprowadzce do obecnego mieszkania nadal nie mieliśmy prawie żadnych roślin doniczkowych. Czy brakowało mi ich? Nie, bo nie wiedziałam, ile może zyskać wnętrze dzięki odrobinie naturalnej zieleni. Przekonałam się o tym szokowo: któregoś pięknego dnia babcia oddała nam kilkanaście swoich kwiatów. Pamiętam, kiedy mój mąż zniósł tę dżunglę z samochodu i ustawił w pierwszym lepszym miejscu w salonie - w pokoju zaszła od razu tak spektakularna zmiana, że zaniemówiliśmy. Jakbyśmy z pokładu Star Treka przenieśli się nagle do Parku Jurajskiego!


Kwiaty od babci, choć nie wszystkie przetrwały, zainicjowały serię zmian w naszym mieszkaniu. Przestałam traktować rośliny jak fanaberię, zbędny element wystroju. Bez porcelanowej pastereczki i obrazka z jeleniem można urządzić przytulne wnętrze. Bez roślin - głęboko wierzę - nie. Dekorowanie zieleniną mieszkania to jednak nie to samo, co dekorowanie talerza. Temu drugiemu wystarczy wiecheć kopru wetknięty między kartofla a pulpet, w mieszkaniu trzeba się przy tym nieco napocić.


SERYJNY MORDERCA


Moja droga do zadbanej domowej dżungli nie była usłana różami. No, chyba że zdechłymi. Mordowałam roślinę za rośliną i nawet nie mogę obarczyć winą szkodników, złej ekspozycji, zatrutej ziemi, radioaktywnej mgły ani złośliwego losu. Winna jestem ja sama i moje niezaradne, nieprzemyślane i nieskładne zabiegi pielęgnacyjne. Przelewanie, przesuszanie, przenawożenie czy źle dobrane dla danego okazu miejsce, to najczęstsze błędy popełniane przez hodowców domowej zieleni. Ze mną na czele. Traktowałam rośliny źle, a kiedy szukałam w Internecie informacji, jak prawidłowo uprawiać ten czy inny gatunek, trafiałam zwykle na rady w stylu: Podlewać niezbyt dużo i nie za mało. Stawiać w niezbyt mocnym słońcu, ale nie w cieniu. Nawozić średnio, w sam raz, mniej więcej, około, pi-razy-oko. 
No dzięki.



W zeszłym roku, kiedy moje instagramowe koleżanki dopieszczały swoje rozrastające się dżungle, ja pogodziłam się już właściwie z faktem, że - aby mieć w domu zieleń - muszę regularnie kupować nowe kwiaty doniczkowe. Coś znów uschło? To nic! Sru, dziada do śmieci i jazda do sklepu po nowego. Mało to ekonomiczne, przyznacie. Portfel piszczał. Matka Natura łkała. Kierownik działu "Ogród" w pobliskim markecie budowlanym zacierał ręce.


OD KSIĄŻĄT WOLĘ KSIĄŻKI


Na szczęście moje życie to bajka. Wprawdzie bez książąt na białych koniach, ale może to i lepiej - za końmi i tak nie przepadam, a książęta noszą rajstopy i to jest ekstremalnie fuj. W mojej bajce za to dostaje się do przeczytania - jeszcze przed drukiem - egzemplarz książki, która ratuje skórę, tj. liście, wszystkim tym zmordowanym fikusom, gruboszom, zielistkom i trzykrotkom. I jeszcze się pisze coś od siebie i ktoś to drukuje na tylnej stronie okładki. No kurcze, Andersen by tego lepiej nie wymyślił. Ani nawet Łepkowska.

*Ekhem*, tam jest moje nazwisko!
Książka, o której mówię, to wydana przez Wydawnictwo Otwarte Jak nie zabić swoich roślin autorstwa brytyjskiej florystki-pasjonatki Nik Southern. Wprawdzie premierę ma dopiero dziś (06.06.2018), ale miałam możliwość zatopić się w niej już jakiś czas temu i - dziwnym trafem - od momentu tego zatopienia nie zabiłam żadnej rośliny. Żadnej. Przeciwnie, rosną jak szalone i mają się doskonale. Rozmnażam je, rozdaję, pieszczę i pamiętam o podlewaniu. Piszę to i sama nie wierzę. A to, moi drodzy, prawda najprawdziwsza.

Jak zrobić taki kwietnik? W 3 minuty! (KLIK)
Najważniejsze, czego nauczyła mnie ta pozycja, a co instynktownie zawsze czułam, tylko jakoś nie umiałam wcielić tego w życie, to sięgnięcie do, nomen omen, korzeni każdego gatunku. Tego uczy pierwszy rozdział książki. Southern prezentuje pięć ekosystemów, z których najczęściej pochodzi nasza domowa zielenina:
  • las deszczowy
  • pustynia
  • subtropiki
  • rejon Morza Śródziemnego
  • mokradła
Według tego klucza rozdzielone są rośliny, a autorka w przystępny sposób opisuje, jak - przynajmniej w przybliżeniu - odtworzyć w domu panujące w poszczególnych strefach klimatycznych warunki. Uwierzcie, o wiele łatwiej zapamiętać, w jakim środowisku żyją wybrane rośliny, a następnie traktować je w miarę możliwości tak, jak traktuje je klimat, niż uczyć się pielęgnacji każdego gatunku z osobna. Od tej pory wiem, które okazy ustawić na południowym parapecie, które zraszać, które podlewać codziennie, a o których wystarczy przypomnieć sobie raz na jakiś czas i też się nie obrażą. I to działa!


Z pozostałych rozdziałów wyciągniecie dla siebie nie mniej pożyteczne rady i wskazówki, wszystkie okraszone dużą dawką humoru. Szanuję to, chyba rozumiecie. Nik Southern podpowiada na przykład, skąd brać rośliny doniczkowe, jak wybierać zdrowe okazy oraz w jaki sprzęt wyposażyć się na rozpoczęcie tej nowej, wspaniałej, zielonej drogi życia. Porady podane są w zabawny i przystępny sposób i śmiem sądzić, że to przemyślany zabieg. O wiele łatwiej zapamiętać takiego dowcipnego tipa, ponieważ - oprócz uśmiechu - wywołuje w naszym umyśle ciekawe skojarzenia i wyróżnia się na tle innych, nudnych porad.


Mi, jako pasjonatce oryginalnych i niesztampowych wnętrz, szczególnie przypadł do gustu rozdział, w którym autorka przełamuje doniczkowe konwenanse. Zapomnijcie o drogich osłonkach z jednej serii - kwiaty można uprawiać we wszystkim, co tylko podpowie nam fantazja! Z Jak nie zabić... dowiecie się nawet, jak idealnie wystylizować półkę z roślinami do instagramowych #shelfie.


Przez wszystkie karty książki przewijają się opisy poszczególnych gatunków i odmian kwiatów pokojowych, a dotarcie do nich ułatwia zamieszczony na końcu indeks. Jest tu wymieniona większość najbardziej popularnych i najmodniejszych roślin ostatnich sezonów, a charakterystyka zebrana jest w punktach:
  • Ocena - stąd w dwóch słowach dowiecie się, czy Wasza roślinka jest wymagająca jak niemowlę, czy można ją bezkarnie poignorować
  • Sposób na nazwę - Nik Southern ma świadomość, jak ciężko jest niektórym ogrodnikom-amatorom zapamiętać skomplikowane łacińskie nazwy, dlatego wymyśliła skojarzenia dla opornych
  • Szczegóły - trochę historii, trochę wskazówek o domowej hodowli 
  • Powrót do korzeni - sama esencja, czyli opis naturalnych warunków, w jakich wzrasta dana zielenina i tego, jak je stworzyć u siebie w domu
  • Jak nie zabić... - objawy chorób i łatwe sposoby na radzenie sobie z oznakami niezadowolenia naszych zielonych pupili


No właśnie, czy z tej książki tak naprawdę dowiemy się, Jak nie zabić swoich roślin? Owszem, ma nam w tym pomóc cały czwarty rozdział: opisy najczęściej popełnianych błędów, sposoby na ratunek w kryzysowych sytuacjach i chorobach, ale także tips&tricks dotyczące samej pielęgnacji czy rozmnażania. Przyznam jednak, że po zastosowaniu się do porad z pierwszego rozdziału, jeszcze nie miałam potrzeby uciekać się do wskazówek z sekcji "Szpital dla roślin" - i oby tak zostało!

Dla kogo napisała swoją książkę Nik Southern? Mam poczucie, że jest to pozycja, z której sporo wyciągną dla siebie zarówno starzy doniczkowi wyjadacze, jak i zupełni amatorzy. Tym pierwszym uporządkuje wiedzę, przemyci wiele ciekawostek i anegdot, podpowie, jak wyhodować pomidora, jak skomponować bukiet z ciętych kwiatów, czy można samemu zrobić sobie doniczkę oraz jakie rośliny najlepiej sprawdzą się w miejscu pracy, zaś tych drugich zapozna z najciekawszymi gatunkami, oprowadzi po świecie pielęgnacji, pomoże wyciągnąć zielonych podopiecznych z tarapatów i rozbudzi w nich ogrodniczego bakcyla.




P.S. Odnośnie macierzyństwa - nic się nie zmieniło! Nadal uważam, że jest trudne i żmudne, tylko po prostu pozwalam im nosić te gacie na spodniach.
EDYCJA 11.06.2018

[Post powstał we współpracy z Wydawnictwem Otwarte]


LUBISZ ROŚLINY W DOMU? MOŻE ZAINTERESUJĄ CIĘ PONIŻSZE WPISY:


modne rośliny

13 NAJMODNIEJSZYCH ROŚLIN DONICZKOWYCH


STARY KREDENS JAKO KWIETNIK XXL