Dzisiaj zacznę od coming-outu, który może okazać się moim łabędzim śpiewem i... ostatnim postem na blogu. Przynajmniej ostatnim pisanym na wolności, zanim mi kolbami w drzwi załomocą. Nie jest to z mojej strony żaden akt odwagi - ja się po prostu zupełnie nie boję więzienia, wręcz przeciwnie: jawi mi się ono jako takie... wakacje o obniżonym standardzie. Miejsce, gdzie można się wyspać i nikt nie włazi Ci na pryczę (no taką mam przynajmniej nadzieję, chociaż kinematografia uczy nieco inaczej), gdzie dużo się czyta, gdzie nie trzeba gotować, gdzie znika poranne pytanie "co ja mam na siebie włożyć?" i gdzie moim jedynym zmartwieniem byłby brak Wi-Fi i nachosów.
A teraz obiecane wyznanie: jestem wandalką.
Przez 18 lat edukacji szkolno-uniwersyteckiej dokonałam tysięcy aktów wandalizmu, a moimi ofiarami w przeważającej większości były niewinne ławki. Bez skrupułów bazgrałam po blatach, rysowałam wesołe penisy, szkicowałam portrety nauczycieli, pisałam ściągi i cytowałam Coelho na zmianę z moimi ulubionymi raperami.
Długopis to nie wszystko, co musiały znosić moje ławki - przez niemal dwie dekady przykleiłam do nich okrągły pierdylion gum do żucia. A może i więcej.
Tak.
Na pewno więcej.
Ten mój wandalizm był swego rodzaju... Zemstą. Zemstą na systemie za to, że muszę tkwić w dusznej salce i udawać, że słucham wszystkich tych pierdół, które wtedy sprzedawano mi jako megakurwaważne, rozliczano z ich znajomości, a których już oczywiście od dawna nie pamiętam.
Patrzyłam na coraz to nowe tematy, w duchu myśląc: na chuj mi znajomość masy molowej wodoru???, a na głos pytając Dorosłych:
- Jak i kiedy ta wiedza przyda mi się w życiu? Oprócz "Jednego z dziesięciu"?
- Blablabla. - Odpowiadali Dorośli. - Ucz się ucz, bo nauka to do potęgi klucz!
Więc ja, zrezygnowana, trochę wkuwałam, trochę zrzynałam, zaliczałam i - wciąż nie wiedząc, po co - dostawałam tę durną piątkę. I tak do dziś, paradoksalnie - bo oceny miałam bardzo dobre i z nauką radziłam sobie nieźle - nie lubię instytucji szkoły, no tak już mam. Poważnie wątpię też w to, że będę umiała wmówić moim dzieciom, że szkoła jest super, że prace domowe są bardzo potrzebne, że w dorosłym życiu po prostu nie wypada tego wszystkiego nie wiedzieć. No bo przecież "Jeden z dziesięciu", dzieci, heloł!
Zresztą, chłopaki chyba czują pismo nosem (albo słyszeli, jak krzyczałam przez sen, gdy po raz kolejny śniło mi się, że przyszłam nago na egzamin ustny z klasycznej literatury arabskiej), bo ich kłótnie ostatnio wyglądają tak:
- Jesteś kupa.
- Ty jesteś kupa.
- A ty jesteś majtki.
- Nie, ty jesteś majtki.
- A ty... Idziesz do szkoły!
- [Płacz] NIEEEEE! MAAAAMOOO, ON POWIEDZIAŁ, ŻE JA IDĘ DO SZKOŁY!
No i tego. Wyszło jak u Chylińskiej, a ja przecież chciałam tylko przedstawić Wam moją ławę z ławki. Upolowałam ją pół roku temu na OLX za całe dwie dychy. Biedaczka była ciachnięta na śmiesznej wysokości 28 cm i cała zapaćkana olejną farbą w kolorze kupy ząbkującego niemowlęcia. Niezależnie od tego, uwiodła mnie swoją dziurką, czyli otworem na kałamarz i wyżłobieniami na obsadkę ze stalówką. No i tym, że była zupełnie wolna od wyżutych gum i wesołych siusiaków! Jak to dobrze, że nie uczył się przy niej żaden brzydki wandal... Oczywiście, tak samo jak dywanowi, ułożyłam ławeczce stosowną historyjkę, której głównym bohaterem jest szkolny konserwator, pan Marian (przez niesfornych uczniów zwany bez szacunku cieciem). Pan Marian raz na pięć lat musiał malować wszystkie ławki w szkole farbą, która akurat była w promocji, a traf (bądź też jakieś niejasne dla Mariana prawidła rynku) chciał, że zawsze był to ten sam brunatny kolor. Marian wściekle machał pędzlem, trochę dlatego, że tak bardzo marzył, by choć raz pomalować ławki na kanarkowo, na wrzosowo, na rozbielony seledyn, kawę z mlekiem lub arbuza z marakują, a tu wiecznie ten brąz i tylko brąz. Ale jednak przede wszystkim dlatego, że miał tych ławek strasznie, kuźwa, dużo do obrobienia.
To by w sumie tłumaczyło fuszerkę i kreatywne stolarstwo, jakiego polem był nasz stolik kawowy. Żeby doprowadzić go do trochę bardziej przyjaznego dla oka stanu, musieliśmy zdjąć całą farbę: była już na tyle stara i krucha, że z bukowych nóżek zeszła elegancko dzięki cyklinie, szlifierce i cierpliwości mojego Męża. Blat potraktowaliśmy żelem do usuwania starych powłok. Nie ukrywam, że trochę żałuję tej decyzji, bo bordowy pigment wylazł z farby i wniknął głęboko w strukturę drewna, sprawiając, że jego naturalna barwa była już nie do odratowania. Ale nie ma tego złego - z pomocą przyszedł poprzedzony gruntem kolor RAL 5001 z mieszalnika pewnej dobrej firmy na F. Farba, mimo iż nie pokrywaliśmy jej żadnym lakierem, sprawdza się doskonale, szczególnie, że zdarza nam się po tym blacie chodzić. Nie mówiąc o trzymaniu na nim nóg. Trzymanie nóg na stolikach to jest w naszym domu absolutny standard.
Nawet ta odratowana, piękna buczyna na nóżkach i bokach mebla była w średnim stanie. To znaczy obiektywnie średnim, bo dla mnie to istne cudo: ryski, zadrapania, ślady atramentu - to wszystko sprawia, że uwielbiam ten mebel do szaleństwa. Aby trochę przyciemnić drewno, zawoskowałam je na kolor "średni dąb". Piękny, szlachetny, nie za jasny i nie za ciemny. Na razie woskowałam i polerowałam dwukrotnie i wszystko świetnie wygląda - zobaczymy, jak mi pójdzie z dbaniem o te powierzchnie w przyszłości...
Panie i panowie, można się jarać moim cackiem z dziurką: