Powiecie, że zwariowałam, że się Wam podlizuję i na pewno chcę czegoś w zamian. Albo że się starzeję, że może od przedwczesnego klimakterium mięknie mi rura i się rozrzewniam. A ja zwyczajnie chcę to napisać. Chcę Wam napisać coś miłego, bo sama dostaję od Was tyle ciepłych słów: w komentarzach, mailach, prywatnych wiadomościach. Lubię Was i to dzięki Wam to wszystko, na co właśnie patrzycie, wciąż istnieje.
Od około miesiąca co najmniej raz dziennie w mojej głowie pojawia się myśl, że muszę skasować tego bloga. Nie, nie prowokuję Was teraz, by wyżebrać słowa uznania. I nie, to nie kwestia jesiennej depresji, przynajmniej nie tym razem. Poważnie. Po części jest to spowodowane sytuacją na świecie i tym, jak mało ważne wydaje mi się pisanie o świeczuszkach i podusiach, kiedy ktoś gdzieś właśnie bombarduje pełen dzieci szpital. Jednak główny powód... główny powód jest taki, że ja po prostu n.i.g.d.y. n.i.c.z.e.g.o. nie doprowadzam do końca. Szkołę muzyczną rzuciłam po trzydziestu dniach, pracę magisterską - po trzydziestu stronach i chyba tylko fizyczny ból sprawił, że w trakcie żadnego z porodów nie rozmyśliłam się i nie poszłam do domu. Fantastycznie jest patrzeć, jak to moje trzecie dziecko - bo tak traktuję bloga - rozwija się i kwitnie, ale świadomość skali tego rozwoju czasem mnie po prostu paraliżuje. Bo ja z natury jestem taką, ot, szarą myszką (nadal nie kokietuję).
Przekonuję się, jak dużo prawdy jest w powiedzeniu uważaj, czego sobie życzysz. Z jednej strony sama postanowiłam wynieść swoje blogowanie na wyższy poziom i powoli dążyć do uczynienia z tego pracy, z drugiej - czuję w związku z tym ogromną odpowiedzialność: wobec Was, wobec potencjalnych Sponsorów, wobec swojego odbicia w lustrze. Nie mogę i nie chcę dać dupy. Cały czas, jak żółw ze swojej skorupy, wychylam się z mojej strefy komfortu. Wystawiam stopę, kolano, pośliniony palec i - trzęsąc się jak osika - robię krok do przodu. Dżizas, ileż mnie to nerwów kosztuje...
Aż w końcu przychodzi taki dzień. Taki, w którym wrzucam na piątopokojowy fanpage jakieś zdjęcie i patrzę. Patrzę, jak pod nim zaczyna się toczyć dyskusja, jak sobie rozmawiacie, wymieniacie się radami, inspirujecie nawzajem. Rozpoznaję Wasze zdjęcia, pamiętam nazwiska. I czuję, jakbym siedziała w knajpie z koleżankami. Chcecie czy nie, jesteście moim wielkim babskim teamem i niezależnie od tego, po co wpadacie na mojego bloga, wszystkie Was uwielbiam. To nie jest blog ekspercki, blog z suchymi poradami, blog czysto zarobkowy, blog służący karmieniu mojego ego (no przynajmniej nie tylko). Staram się przed Wami odsłaniać na tyle, ile to możliwe (i strawne), wpuszczać Was do mojego życia, nawiązywać kontakt i relacje. Przybliżać Wam siebie i zbliżać się do Was, nawet jeśli tematem posta są blachowkręty i frędzelki przy zasłonach. I wiem, że Wy to widzicie, bo odpowiadacie mi tym samym. Fajnie jest czuć, że po drugiej stronie siedzi ktoś z krwi i kości.
Dzięki temu, że sobie to wszystko uświadomiłam, moje myśli o zamykaniu tego kolorowego pierdolnika, zwanego Piątym Pokojem, po prostu wyparowały. Dzięki Wam, moje drogie Koleżanki! (I Koledzy też, oczywiście. Wszyscy czterej.)
Miło, że jesteś. Rozgość się w Piątym Pokoju i pozwól, że pokażę Ci, jak świetnie można się bawić, urządzając mieszkanie. Wystarczy odrobina odwagi, szczypta polotu, chęć eksperymentowania i... nieco luźniejsza guma w majtkach.
Aha, najpierw przełknij tę kawę. Nie zwracam pieniędzy za zaplute ekrany, a w Piątym Pokoju bywa zabawnie. Tak mówią.