Wczorajszy wieczór miałam skrupulatnie zaplanowany (batoniki --> komputer --> publikacja wpisu --> radość z potoku lajków na FB --> samozachwyt --> więcej batoników), ale niespodziewanie przytrafiła mi się babska przygoda w zimnie i ulewie, w towarzystwie mojej Mamy i Bratowej. Przepiździło nas solidnie w imię ratowania mebla, który zamieszka w jadalni moich rodziców (Tato, im szybciej się z tym pogodzisz, tym lepiej). Pamiętajcie, są trzy rodzaje mebli, dla których warto postać godzinę na deszczu, kiedy real feel według TVN Meteo wynosi -1°C: tanie, wyjątkowe lub z potencjałem. Nasza dzisiejsza witrynka z OLX zalicza się do pierwszej i trzeciej kategorii. Niby zwykła sosna, ale będą z niej ludzie. Wybaczam jej nawet fakt, że nie zmieściła się do mojego auta, grzebiąc głęboko pod ziemią moje przekonanie, że jeżeli tego bardzo zapragnę, to zmieszczę w nim całe OLX.
Skoro nie udało się wczoraj, to dzisiaj chciałabym zaprosić Was do Norwegii na uspokajający seans wizualny w stuletnim, drewnianym domu, w którym mieszkaliśmy w te wakacje. Domem opiekuje się moja... ekhem... jątrew. Czyli, mówiąc po ludzku, partnerka stryja moich dzieci (czy to jest dość po ludzku?) Kiedyś w tym budynku mieścił się mały pensjonacik dla gości odwiedzających położone u jego stóp jezioro Suldalsvatnet. Jezioro jest niestety lodowate przez okrągły rok, ale widoki rekompensują wszystkim nie-morsom tę niedogodność. Nie wiem, jaki żywioł jest przypisany do Koziorożców, ale z pewnością nie jest to woda - dlatego też sama jestem zaskoczona, że poranny widok z okna na rozpościerającą się poniżej taflę, robił na mnie tak ogromne wrażenie. I nadal robi, nawet na zdjęciach.
Takiego ukojenia i pocieszenia bardzo teraz potrzebuję. Bo jest mi źle. Serio, jesień sprawia, że wyrażenie "pozytywne nastawienie" brzmi dla mnie obco jak dla niektórych "siena palona". Czasem jest to zwykły smuteczek, że zimno, że daleko do wiosny, że kiedy ja znowu zjem kiełbadrona z grilla i poziomkę z ogródka, a innym razem czuję, że z tego żalu i tęsknoty za ciepłem, latem i słońcem lada chwila pęknie mi serce. No rozpuknie się jak purchawa i cześć.
Do tego oczywiście dochodzą czynniki społeczne, polityczne, ciężkie tematy w mediach, niepewność, co przyniesie przyszłość i facebookowy profil Terlikowskiego - nic, tylko wilczych jagód się najeść, popić białym winem i kulturalnie sczeznąć na kanapie. I wcale nie pomagają mi te Wasze instagramowe piękne, kolorowe zdjęcia obsypanych rudym listowiem drzew, ludzików z kasztanów, stóp w wełnianych skarpetach z bazaru, ciast ze śliwkami i jedzących z ręki wiewiórek (zapewne z wścieklizną). Ani te pełne przekonania podpisy, że jesień jest piękna, że oborze, że jakaż ona złota i jakaż och ach polska. Jesień, moi drodzy...
Jesień ssie.
I dlatego oglądam sobie te zdjęcia. Bije z nich ciepło, bezpieczeństwo, spokój. A kiedy patrzę na lustro jeziora i odbite w nim góry, czuję ogrom i bezkres doskonałego ZEN. To nic, że tamto lato to niemal jak nasz październik. Samo patrzenie i przywoływanie w pamięci tych widoków mnie uspokaja.
I nawet Terlikowski mi już nie straszny. Niech go jesień pochłonie.
...jestem jakaś nienormalna, czy na Was też to działa kojąco?
Miło, że jesteś. Rozgość się w Piątym Pokoju i pozwól, że pokażę Ci, jak świetnie można się bawić, urządzając mieszkanie. Wystarczy odrobina odwagi, szczypta polotu, chęć eksperymentowania i... nieco luźniejsza guma w majtkach.
Aha, najpierw przełknij tę kawę. Nie zwracam pieniędzy za zaplute ekrany, a w Piątym Pokoju bywa zabawnie. Tak mówią.