Lody kojarzą mi się z dzieciństwem, to chyba oczywiste. I z latem, co oczywiste jeszcze bardziej. Wszystkie wakacje moich szczenięcych lat spędzałam u Babci i Dziadka, w małym miasteczku na granicy Mazowsza i Kurpi. Szacunkowe dane mówią, że zeżarłam tam około dziewięciuset sztuk lodów. Aczkolwiek mogę się grubo mylić - ta runda Szalonych Liczb, w której Dusia i January do spółki z bobrem zmuszali dzieci do szacowania, zawsze wydawała mi się najtrudniejsza.
Nie o Januarym jednak chciałam tu pisać, a o dziadkach moich. Mój Dziadek był bowiem arcyzajebistym gościem, każdy Wam to powie (no, może oprócz Babci). Wprawdzie marzył o wnuku, ale i ze mną źle nie miał. Ja z nim tym bardziej - rozpieszczał mnie, jak umiał. Co rano kładł mi na poduszce drożdżówkę w kształcie kaczki, choć Babcia krzyczała, że okruchy! i że daj dziecku spać! A spać się nie dało, bo od zapachu tej buły z kruszonką i lekko święcącą, brązową skórką budził się żołądek i stanowczo dawał znać o swoich potrzebach. No a poza tym Dziadek kaszlał i szurał jedynym kapciem (bo wiecznie marzł w jedną stopę), więc c'mon - jak tu spać? Otwierał więc człowiek oko i ucho, a ze starego radyjka w kuchni docierała doń poleczka Lata z Radiem, której Babcia akompaniowała miarowym stukotem noża o blat stołu. Aha, krajanka, myślał człowiek, gryzł kaczkę i z poczuciem, że chyba już szczęśliwszym być nie można, zasypiał jeszcze na godzinkę, by śnić o zbliżającym się na drugie śniadanie rosole. U babć przecież zupa jest najpóźniej o 11:00.
Na śniadanie najchętniej jadałam kanapki z gigantycznego, okrągłego bochna, który Dziadek kroił, opierając go na swym równie wielkim brzuchu. Do tego centymetr masła i pomidor (z działki, jeszcze zielonkawy). Z parapetu (zewnętrznego! pochyłego! na trzecim piętrze! nad chodnikiem!) Dziadek zdejmował szklany dzbanek ze słabą herbatą (którą raczył się na zmianę z tłustą śmietaną) i częstował. Kilka łyków w pośpiechu i można już było pędzić na dwór, podkradłszy uprzednio z szuflady kolejną babciną łyżkę - do kopania tuneli w piaskownicy.
Największym świętem dla Dziadka była oczywiście comiesięczna wizyta listonosza z grubą kopertą (a po denominacji już nie tak bardzo grubą). Część emeryturki upychał po kieszeniach spodni (Dziadek, nie listonosz), część oddawał Babci, a resztę wręczał mi: paczka Popularnych dla niego, reszta hajsu dla mnie. No rewelacja, wszystkie chemiczne słodycze moje - pani w sklepiku na rogu musiała się cieszyć nie mniej niż ja.
Za te pliki Koperników i Wyspiańskich często-gęsto kupowałam lody Calypso pakowane - wzorem kostki margaryny - w srebrny papierek. Albo takie na patyku, jak głowa misia, których nazwy za cholerę nie pamiętam. Czasami robiłam sobie daleką wyprawę, aż pod pocztę, by w maleńkiej, zielonej budce (nie mylić z Zieloną Budką) kupić najpyszniejsze domowe lody ever. Dostępne tylko w trzech smakach: śmietankowym, kakaowym i enigmatycznym owocowym. Dość zbite, mocno zmrożone i nie tak puszyste jak dzisiejsze gałki, ale doskonałe w smaku. Celem niedzielnych spacerów była zaś najbardziej ekskluzywna cukiernia w mieście. Biały budynek, w stylu kojarzącym mi się wówczas co najmniej z Taj Mahal, do którego wchodziło się po wypasionych schodach ozdobionych grubymi, pobielonymi wapnem tralkami. Nie pamiętam smaku samych lodów, pamiętam jedynie odświętność całej sytuacji i nabożność, z jaką brałam wafelek od wystrojonej w śnieżnobiały czepek ekspedientki.
Cholernie żałuję, że moje dzieci nie poznały pradziadka. Dużo im o nim opowiadam i będę opowiadać: o tym, że w młodości znalazł w lesie krasnoludka, że jako dziecko ukrywał się przed UPA, a jako dorosły - przed księdzem chodzącym po kolędzie. No i że zawsze leczył ból gardła jedząc lody. Bo nawet jeśli nie wyleczą, to przynajmniej humor poprawią!
Za te pliki Koperników i Wyspiańskich często-gęsto kupowałam lody Calypso pakowane - wzorem kostki margaryny - w srebrny papierek. Albo takie na patyku, jak głowa misia, których nazwy za cholerę nie pamiętam. Czasami robiłam sobie daleką wyprawę, aż pod pocztę, by w maleńkiej, zielonej budce (nie mylić z Zieloną Budką) kupić najpyszniejsze domowe lody ever. Dostępne tylko w trzech smakach: śmietankowym, kakaowym i enigmatycznym owocowym. Dość zbite, mocno zmrożone i nie tak puszyste jak dzisiejsze gałki, ale doskonałe w smaku. Celem niedzielnych spacerów była zaś najbardziej ekskluzywna cukiernia w mieście. Biały budynek, w stylu kojarzącym mi się wówczas co najmniej z Taj Mahal, do którego wchodziło się po wypasionych schodach ozdobionych grubymi, pobielonymi wapnem tralkami. Nie pamiętam smaku samych lodów, pamiętam jedynie odświętność całej sytuacji i nabożność, z jaką brałam wafelek od wystrojonej w śnieżnobiały czepek ekspedientki.
Cholernie żałuję, że moje dzieci nie poznały pradziadka. Dużo im o nim opowiadam i będę opowiadać: o tym, że w młodości znalazł w lesie krasnoludka, że jako dziecko ukrywał się przed UPA, a jako dorosły - przed księdzem chodzącym po kolędzie. No i że zawsze leczył ból gardła jedząc lody. Bo nawet jeśli nie wyleczą, to przynajmniej humor poprawią!
JAK WYKONAĆ LODY ZE SZNURKA
Niezbędnik:
- dzianinowe sznurki (zwane t-shirt yarn lub zpaghetti), np. marki Bobbiny
- plaster drewna (jeśli dekoracja ma wisieć nad dziecięcym łóżeczkiem, użyjcie czegoś lekkiego, np. tamborka)
- szary papier
- żyłka i koraliki
- klej do papieru (ja użyłam kleju w sprayu)
- pistolet na gorący klej
- wiertarka
- nożyczki
Proces:
Z papieru wycinamy półkola, zwijamy w kształt rożków i sklejamy brzeg.
Sznurki zwijamy tak, by powstały okrągłe lodowe gałeczki.
Przebijamy kulki ostrą igłą z nawleczoną żyłką; na końcu żyłki wiążemy porządny supeł.
Wbrew temu, co widzicie powyżej, klejem posmarujcie brzeg rożka od wewnątrz. Wklejcie gałkę, uważając, żeby żyłka znalazła się idealnie na górze kulki - od tego zależy, jak będzie się "układał" cały lód, gdy zawiśnie.
W drewnie wywierćcie dziury. Aby mocowanie żyłki nie było widoczne, zastosowałam następujący patent: od góry nawierciłam otwory do połowy głębokości plastra grubym wiertłem (5mm). Następnie zmieniłam wiertło na małe (2,5mm) i przewierciłam się przez otwory już na wylot. Wkładałam żyłkę od dołu, na pożądanej wysokości zawiązywałam na niej koralik odpowiednio duży, by nie wypadł przez mały otwór, ale na tyle mały, by ukrył się w szerszej części dziurki. I właaa-la:
[Post powstał we współpracy z marką Bobbiny.pl]